poniedziałek, 9 marca 2015

Od Sanito do Lucy/Taylor

Kilka dni (a może tygodni?) odeszła Kora. Wciąż nie mogłem pozbyć się tego okrutnego uczucia targającego moją duszą. Chciałem ją od tego uwolnić ale nie mogłem. Obwiązało mnie, jak kolczastym drutem, powoli wbijając swoje zatrute ciernie coraz głębiej. A na pyszczku wciąż czułem dotyk jej nosa.
Czy to był naprawdę przyjaciel?
Czy to dlatego ogarnia mnie to ohydne uczucie? Jeśli tak, to nie jestem pewien czy chcę mieć przyjaciół...
To paskudne. Nie wiem jak inne psy mogą tak bardzo potrzebować tego uczucia, skoro tak zaciekle szukają pokrewnej duszy. Czemu robią sobie krzywdę?
Miałem ogromną ochotę rozdrapać ranę jeszcze bardziej. Na piersi wciąż ciągnęła się blizna po zaciętej walce z wilkami, kiedy ratowałem Taylor. Czy gdyby nie ja, nie byłoby jej tutaj...?  To... okropne. Jak wszystko.
Moje serce oplatały sznury jak marionetkę. Tylko kto pociągał za sznurki? Na pewno nie ja. Bo gdybym to ja miał nad nim władzę, zatrzymałbym je dawno, pozwalając odpłynąć i odpoczywać na zawsze.
Skoro tak dużo zmieniło się w moim życiu, czy odważę się jeszcze bardziej je odmienić? Wyjść z błędnego koła, po to aby wpaść w kolejne? A może to jest klucz do całej zagadki.... Podciąć życiu sznurki od marionetki, aby więcej nie potrząsało tobą jak bezwładną lalką. Całkiem logiczne i bezsensowne. To wszystko nie ma najmniejszego sensu. Boję się, że zanim się odwrócę, nie będzie już powrotu.
Musisz uciekać jedną drogą, która nie ma końca ani początku, ale mimo tego wciąż się ciągnie. Dziwne...
Ciemność w jaskini zaczęła na mnie ciążyć. Otwór przez który przelatywało światło, coraz bardziej raził, odznaczając się wśród tych mrocznych ścian tak wyraźnie, że instynktownie chciałem się rzucić w jego stronę, jak sarna z odciętą drogą ucieczki.
O mało tego nie zrobiłem. Przybliżyłem pysk do źródła światła. W nos uderzył mnie kłębek zapachów, tak splątanych ze sobą, że nie mogłem odróżnić trawy od psa. Kichnąłem. Światło oślepiło mnie. Świerze powietrze uderzyło w płuca, a ja odetchnąłem i dałem się ponieść tej euforii.
Wyszedłem na zewnątrz.
Szczerze mówiąc, lubiłem przebywać na dworze. Jednak nie zawsze miałem do tego motywację.
Przeszedłem się trochę.  Zimny śnieg zaskrzypiał mi pod łapami.  Mroźny wicher, ukuł mnie w nos.
Westchnąłem.
Dwie suczki szły w moją stronę, śmiejąc się co chwilę. Chciałem się schować ale nie zdążyłem. Jedna obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem, druga która okazała się Taylor, przeszła z koleżanką obok mnie i pisnęła cicho:
- Cześć.
- Hej - odparłem niechętnie. Koleżanka Taylor zapytała w oddali:
- Znasz go?
Odpowiedzi nie usłyszałem, ale poczułem irytację. To takie dziwne, że psy mnie znają? Nie wiem, może po prostu nie rozumiem innych psów...
- Hej, San! - to zdecydowanie był głos Taylor. Stała przy końcu drogi ze swoją koleżanką.
< Tay? Lucy?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz